W Bieszczadach…

W 2010 roku pojechaliśmy w Bieszczady. Ten czas darzę wyjątkowym sentymentem, dlatego poniższy wpis doczekał się własnej strony.

Początek.
Mając dość miasta i ulicznego gwaru, postanowiliśmy spędzić kilka tygodni w niemal  totalnej dziczy. Udało się. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy zupełnie w ciemno, niewiedząc dokąd trafimy. Zamieszkaliśmy w chacie będącej schroniskiem dla bardziej lub mniej zbłąkanych turystów. My należeliśmy do tych mniej zbłąkanych :). Niewiele osób w ogóle zdaje sobie sprawę z istnienia tego azylu.
Jeszcze zanim dotarliśmy do celu nasze telefony komórkowe zaczęły donosić, że nie mogą odnaleźć sieci. I nagle pojawił się w nas błogi spokój… poprzez brak zasięgu odcięliśmy się od szumu ulicznego, kłótni o krzyż stojący w Warszawie przy Krakowskim Przedmieściu, a przede wszystkim od pracy i problemów dnia codziennego.
Zaskoczyło nas ciepłe przywitanie – na miejscu zostaliśmy przyjęci jak przyjaciele, których dawno się nie widziało.
Kilka dni później zadomowiliśmy się tam na dobre.
Do dziś z uśmiechem przywołuję w pamięci skrzypienie drewnianej podłogi i schodów. By się ogrzać znosiliśmy z lasu drewno i paliliśmy w starej kozie stojącej w kuchni. Oszczędzaliśmy wodę – nie było jej dużo, a potrzebowaliśmy jej wszyscy. Nie było telewizora, ani radia (bo i po co?).
Najbliższy sklep znajdował się na Słowacji, dlatego na niezbędne zakupy wybieraliśmy się nie częściej jak raz na tydzień. Oczywiście, moglibyśmy wziąć prowiant na dłuższy czas, problem jednak pojawiał się w logistyce, gdyż by dotrzeć do naszego leśnego schroniska, trzeba było przejść pieszo wiele kilometrów, a szlak nie zawsze równoznaczny był z wydeptaną ścieżką i często prowadził pod górkę.

typowa droga w tamtejszej okolicy :)

Najbliższa okolica.
Była połowa września. Lato ukradkiem przemijało, noce były już chłodne, a korony drzew dyskretnie zmieniały kolory na typowo jesienne. Ale przyznać muszę, że pogoda nam dopisała. W ciągu dnia niebo było zachmurzone lub pogodne, za to co noc padał deszcz.

Codziennie rano witała nas rześka mgła i cudowny świeży aromat lasu. Zapach grzybów unosił się w powietrzu i przyciągał nas ku sobie. Zmęczeni trudem podróży i długim marszem z plecakami, wyprawę na grzyby postanowiliśmy przełożyć na następny dzień. Tymczasem wybraliśmy się na spacer wzdłuż torów kolejki wąskotorowej, by zbadać najbliższą okolicę.

Nasze schronisko, stojące na łagodnym zboczu pod lasem, otoczone było łąką. Ten, z naszej perspektywy, sielski krajobraz przesycony zapachem kwiatów i promieniami słońca, stanowił dom tysięcy gatunków stworzeń.

 

Rusałka Ceik pozowała do moich zdjęć, siedząc na starej przyrdzewiałej rurce.

 

 

 

 

 

Rusałka Pawik przycupnął na brzegu tarasu, by ogrzać się w porannych promieniach słońca. Powyższe zdjęcie jest jednym z moich ulubionych, zrobionych w Bieszczadach.


W gąszczu.

Salamandry.
Wielość salamander na naszej drodze bardzo nas zaskoczyła. Idąc tylko w jedną stronę naliczyliśmy ich w ciągu godziny ponad tuzin. Te płazy (spokrewnione z żabą), w Polsce podlegają ścisłej ochronie. Dlatego też uważnie patrzyliśmy pod nogi, by przez przypadek którejś nie zrobić krzywdy. Licznie spacerowały po podkładach i zwinnie przemykały po kamieniach.

Tak licznie pojawiły się na szlaku tylko pierwszego dnia naszego pobytu w Bieszczadach. Później pojedyncze sztuki udawało nam się zaobserwować raz na kilka dni.

Gruczoły jadowe znajdują się u salamander plamistych za uszami i wzdłuż ciała.


Nie ma dwóch takich samych salamander plamistych. Każda ma inny wzór plamek na ciele.

Jak widać, nasza obecność w lesie nie zrobiła na nich specjalnego wrażenia.

Leśna żaba skutecznie maskowała się pośród opadłych liści. Gdyby się nie poruszyła, prawdopodobnie nawet byśmy jej nie zauważyli.

 

 

 

Winniczek odpoczywa na torach wąskotorówki. Może spać spokojnie. Pociąg jeździ tu nie częściej jak raz na tydzień. Tego dnia akurat nie było go w rozkładzie.

Natrafiliśmy również na dużego czarnego chrząszcza. To Dyląż Garbarz, owad w Polsce dość pospolity. Mimo jednak, że pospolity, był to pierwszy i ostatni raz, gdy go widzieliśmy. Zaimponował nam wielkością srogich żuwaczek, jak i całymi swoimi rozmiarami.

Przedzierając się przez las natrafiliśmy najpierw na bagno, a następnie na jezioro. Próbując je ominąć, okazało się, że to terytorium bobrów. Pobliskie żeremie, nadgryzione konary jak i świeże ślady łapek na brzegu tamy wskazywały na aktywność tych ssaków.


Solidna i imponująca swoimi rozmiarami tama zbudowana z gałęzi, trawy i błota skutecznie zagradzała strumykowi ujście. Powstał dzięki temu olbrzymi naturalny basen, którego brzeg znajdował się około metra nad okoliczną ściółką. Po drzewach rosnących niegdyś na tym terenie pozostały obumarłe suche konary, a pomiędzy nimi zadomowiła się roślinność typowa dla terenów podmokłych.

Udało nam się zaobserwować odpowiedzialne za przemianę krajobrazu bobry, jednak nie udało nam się ich sfotografować.


Samiczka ważki składająca jaja na unoszącym się na wodzie konarze.

Podczas naszych leśnych wędrówek natrafiliśmy też na świeże ślady niedźwiedzich łap, odbite w gęstym błocie (niedaleko, bo może kilometr od naszego schroniska), a mieszkający tu gospodarze opowiadali nam o nocnym wyciu wilków.

Wyprawy do lasu

Uwielbiamy zbierać grzyby. Był to jeden z powodów, dla którego zdecydowaliśmy się pojechać w Bieszczady. Odpowiednia temperatura za dnia i nocne opady, wyraźnie im sprzyjały.

 

Małe zagęszczenie ludzi w okolicy dodatkowo sprawiło, że nikt nie trzymał w tajemnicy „swoich miejsc”, w których regularnie je zbierał.

 

 

 

 

 

 

Tak naprawdę moglibyśmy codziennie chodzić w to samo miejsce i każdego dnia wracalibyśmy z pełnymi koszykami.

 

 

 

 

Jednak, aby zebrać okazalsze sztuki, po „naszych ścieżkach” chodziliśmy co dwa dni.

 

 

 

 

 

Niejednokrotnie przedzieraliśmy się przez prawdziwe gęstwiny i chaszcze. Wciąż podrapani na rękach lub twarzy, z rozbawieniem prześcigaliśmy się w liczeniu nowych siniaków.

 

 

 

To prawda, że gdzie czerwone muchomory, tam rosną też prawdziwki. Dlatego też napotkawszy czerwone nakrapiane kapelusze, z uwagą rozglądaliśmy się na boki.

 

 

 

 

 

Podgrzybek fikuśnie wyrósł na starym pniu.

 

 

 

 

 

 

 

 

Skłamię, jeśli napiszę, że koszyk znajdujący się na zdjęciu był moją własnością. A szkoda… Słowak, którego spotkaliśmy wybrawszy się po zakupy, z dumą zaprezentował nam swoje znaleziska, a gdy spytaliśmy gdzie takie rosną, wskazał palcem na pagórek i odrzekł: „A tu, za Cerkwią”.

 

 

 

Mieliśmy też okazję skosztować miejscowego rarytasu:
– piwa „rézanego”.

Pod tą tajemniczą nazwą kryło się piwo jasne i ciemne podane w jednym kuflu.

Warstwa ciemnego piwa oddzielała się od jasnego, niczym odcięta nożem, tak jak oliwa nie miesza się z wodą.

Do dziś nie wiemy, w jaki sposób uzyskać taki efekt.

 

Leśne dzwoneczki, niczym rozsypane kolorowe paciorki, zdobiły ściółkę tuż przy samej ziemi.

 

 

 

 

 

Wieczory spędzaliśmy na skrobaniu i wstępnym obgotowywaniu zebranych grzybów. Nie byliśmy w stanie ich wszystkich zjeść, dlatego to, co zostawało suszyliśmy lub marynowaliśmy w occie i przechowywaliśmy w 5 litrowych plastikowych butelkach po wodzie mineralnej. Po powrocie uszczęśliwiliśmy nimi całą rodzinę.

A oto inni mieszkańcy lasu:

 

 

 

 

Może i niejadalni, ale pięknie zdobili runo leśne.

 

 

 

W międzyczasie pojawiły się szlachetne rydze. Najedliśmy się ich na zapas, świeżo zebrane, smażone na masełku, lekko osolone i skwierczące prosto z patelni… ech… wracają wspomnienia…

poduszeczka z mchu :)

Po zmroku

Noce w Bieszczadach są piękne, ale przede wszystkim ciemne. Tylu gwiazd nie widzieliśmy jeszcze nigdy (na zdjęciu obok amatorsko sfotografowana droga mleczna).
Bez latarki lepiej nie zapuszczać się po zmroku daleko, bo prócz blasku księżyca nie ma tam innych źródeł światła. No… może nie licząc małych świecących robaczków drepczących po ściółce. W totalnych ciemnościach pomagały jedynie w ocenie, czy ukształtowanie terenu nie zmienia się raptownie w jakieś zapadlisko, w którym można złamać po ciemku nogę. Szkoda tylko, że nie ostrzegały błądzących w ciemnościach o zbliżaniu się do drzewa (ominąć niewidzialną przeszkodę – wyższa szkoła jazdy).
Na szczęście nocny spacer po lesie odbyliśmy z przewodnikiem, wracając z wyprawy na wieczorną obserwację bobrów. Dodam, że nie ominęło mnie wówczas zapadnięcie się w bagno po pas. Na szczęście buty były dobrze zawiązane, więc grząski grunt mi ich nie odebrał :)

Miejscowy łowca


Razem z nami w schronisku mieszkał przepiękny bury kot. Sprawiał wrażenie bardzo niezależnego – czasem znikał na kilka dni.

Przy drzwiach zawsze stała jego miska.

 

 

W ciągu dnia zwykle wylegiwał się i spał, wieczorami buszował po okolicznych leśnych gęstwinach.

 

 

 

 

 

Z rzadka dopominał się pieszczot, za to któregoś wieczora przy ognisku podstępnie dobrał się do naszego pojemniczka z masłem i wyjadł z niego połowę zawartości.

 

 

 

 

Wrośliśmy w „nasze” Bieszczady i żyliśmy ich rytmem.

Tygrzyk paskowany dogląda sieci.

 

 

 

 

 

 

 

 

Raz w tygodniu w naszej okolicy pojawiała się zgraja turystów. Zgraja – bo inaczej nie dałoby się nazwać takiej grupy ludzi. Wylegali tłumnie z kolejki wąskotorowej i rozglądali się z rozczarowaniem po okolicy. Nie wiem, czego spodziewali się po miejscu, w którym się znaleźli. Może butików z pamiątkami? Może przenośnej toalety w typie toi-toi? Ani jednego, ani drugiego tu nie było.
Do dziś pamiętam widok młodej panny w starannym makijażu, z przerażeniem dostrzegającej, że jej obcasy zapadają się w błocie. Zdziwiona, że nie ma tu asfaltowych chodników?
Albo pana luzaka-cwaniaka od czubka głowy po pięty ubranego w strój moro, który wróciwszy z lasu (gdzie podążył za potrzebą), skrupulatnie otrzepał się z wszelkich paprochów. Właśnie wtedy my wyłoniliśmy się z lasu po naszej typowej wędrówce: przemoczeni, ubłoceni po kolana, potargani… zmęczeni… i szczęśliwi. Wycieczka podążyła za nami wzrokiem. Ich spojrzenia wyrażały przerażenie, zdziwienie i niesmak… ale co oni wiedzą o prawdziwych Bieszczadach?

Czas minął nieubłaganie szybko.

Z żalem spoglądaliśmy za naszym schroniskiem, kierując się do samochodu, który został w lesie, kilka kilometrów dalej
(czyli tam dokąd daliśmy radę nim dojechać).

 

 

Znów tarcza zegarka pędziła nas z miejsca na miejsce, wróciły problemy codzienności… przypomnieliśmy sobie jak wygląda telewizor i dowiedzieliśmy się, że sporny krzyż zniknął z Krakowskiego Przedmieścia.

Mamy nadzieję, że czas i ludzie nie zmienią tamtego miejsca, abyśmy mogli powrócić tam z dziećmi i naszymi przyjaciółmi, aby móc razem z nimi cieszyć się pobytem w tym szczególnym azylu.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bieszczady i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *